Spadamy. I to na samo dno czyli do Lukli skąd następnego dnia LECIMY do Katmandu. Ponieważ dzisiaj pogoda jest przepiękna więc JUTRO TEŻ NIE BĘDZIE CHMUR i wylecimy o czasie czyli z samego rana.
Rozmawialiśmy trochę wczoraj o obsłudze w lodgach. Nie o tym że zła, niemiła czy nieuprzejma. O tym że czujemy się jakby tam były automaty. Niby wszystko OK ale żadnego uśmiechu, zapytania o pobyt w Nepalu, doradzenia co wybrać z menu (tu akurat racja – nie ma co wybrać). Po prostu minimum słów i gestów. Tak jakby między nimi a nami była gruba szyba z okienkiem na pieniądze. Jedyną osobą która uśmiechała się była staruszka z hotelu w Namche która ani słowa po angielsku nie mówiła. Nagle wczoraj, przy wieczornej kozie jakby słońce wyjrzało zza chmury i pani zza lady nie tylko uśmiechnęła się ale i też przemówiła ludzkim głosem. Niby drobiazg ale dziś rano jakby przyjemniej było płacić za wyżywienie i mówić Goodbay.
Nasze spadanie przerywamy krótką wizytą u kuzynki naszego tragarza, nieocenionego (ale my już wiemy że docenionego) Sangriego. Pijemy kawę gotowaną na palenisku w kurnej chacie o standardzie i wielkości naszej drewutni i pomimo 2 tygodni spędzonych w Nepalu jesteśmy zszokowani. Szpary w ścianach z dykty lub Bóg wie czego, nieszczelny dach, brak okien – a tu niedługo zima, śnieg. Już teraz temperatury nocą są poniżej zera. Ciężko to sobie wyobrazić, ale widać tak tutaj ludzie mieszkają i żyją. Pewnie i nasz Sangre ma nie lepszy dom.
Na „zakopiance” Lukla - Namche ruch jak 2 tygodnie temu. Tyle że jakby ruch towarowy większy, a ruch turystyczny mniejszy. Zbliża się koniec sezonu. Mimo to mijamy idącą do góry kolumnę kilkunastu (kilkudziesięciu ?) Japończyków tak na oko w grupie wiekowej 70+. Troszkę nam mina zrzedła. Oni też na niebotyczną wysokość ponad 5500 mnpm, też idą tam gdzie zimno i głodno ?. Na szczęście zagadnięty przez Pawła Gokul uspokaja nas. Oni tylko do Namche, do Everest View Hotel. Uff, odetchnęliśmy. Ranga naszego wyczynu nie jest zagrożona !
Ale po chwili wyminęliśmy znajomą grupę, też Japończyków (jakieś fatum ?) w kategorii wiekowej nieco niższej od poprzedniej. Razem startowaliśmy w Lukli i spotykaliśmy się parę razy na różnych wysokościach. Oni na pewno bazę pod Everestem, a może i Kalapathar zaliczyli. I razem z nami wracają. Naprawdę budzi to nasz szacunek. I nie ma znaczenia ilość tragarzy, kucharzy i jaków jaka ich obsługuje.
Zresztą mam wrażenie że emeryci i osoby w wieku przedemerytalnym to najliczniejsza grupa na szlaku pod Everest. Przeważnie w dużych, dobrze zorganizowanych grupach. Może nie realizują takiej trasy jak my, czyli nie przechodzą przez naprawdę stromą i wysoką przełęcz Cho La, ale na pewno do bazy pod Everestem docierają. Drugą wyraźną grupą są młodzi backpackersi, przeważnie w 2-4 osobowych grupkach, czasem samotnie. Nierzadko bez pomocy tragarza i przewodnika. Osób w sile wieku tak jak my (ładnie to określiłem ?) nie jest wbrew pozorom za dużo. Zresztą jak byśmy byli Grekami to już by nas pewnie do grupy przedemerytalnej zaliczono.
Na trasie mijali nas też uczestnicy kilkudniowego biegu wysokogórskiego. Ale powiem szczerze – nie ruszyło nas to. Może później ?
Po przyjściu do Lukli rozstaliśmy się z Sangrim któremu śpieszno (tak jak i nam, wierzcie !) do żony i dziecka. Dla normalsa to 2 dni drogi z Lukli, dla Sangriego 7 godzin. Z prawdziwą przyjemnością wręczyliśmy mu napiwek plus wszystkie „szwagierki” w ilości ponad 10 sztuk jakie nam zostały. Bardzo mu smakowały i już wcześniej prosił aby przynajmniej jedną mógł zanieść żonie. Nigdy w życiu, jak mówił niczego takiego nie jadła. Ponoć był zadowolony bardzo. Mamy wrażenie że chyba bardziej z kiełbasek i kabanosów niż z kasy. Ale może nam się tak tylko zdaje.